poniedziałek, 23 września 2013

World day of spinning in public - relacja Poznań 2013

Zapragnęłam zagrać na nosie jesieni (zazwyczaj jej przybycie obwieszcza się tym, że przestaję jeździć jak wariat i tkwię w Gdańsku w towarzystwie obowiązków.) - i 21 września udałam się świętować Światowy Dzień Przędzenia w Miejscach Publicznych do Poznania:)


Nazwa mówi wszystko - dzień w którym prządki wychodzą z domów, wynoszą wrzeciona, albo i kołowrotki na plecach, bo czemu nie, pojawiają się na ulicach, w parkach i innych przybytkach razem ze swoim hobby. I przędą! Nam przypadło działać w Museum Cafe, nieopodal poznańskiego rynku. 


 
Z mojej strony smutek że nie wpadłam na to, by przywieźć coś gotowego ze sobą - dziewczyny utworzyły Ścianę swoich wyrobów która prezentowała się cudnie. Ale moich tam niet, tak się kończy oszczędzanie na bagażu:P. Może za rok;)


Z samego przędzenia - moim wydarzeniem dnia było usiąść przy kołowrotku! Pierwszy raz! Alicja udostępniła mi swoją Sonatę i pokazała co i jak (za co dziękuję:*). Po dwóch? godzinach powstała Moja Pierwsza Włóczka Kołowrotkowa. A że ja to ja i skłonność do przekrętów mam silną, na wrzecionie już ujarzmioną, ale w duszy gdzieś stale drzemie, nie obyło się bez tychże - i oto jest, zakręcona pszczółka, mieszanka czesanki Alicji w kolorze naturalnym i mojej, barwionej brzozą.

Rzeczona Sonata, już w rękach właścicielki;)
Chciałoby się więcej. Główna zaleta kołowrotka - tempo. Tempo powstawania włóczki, absolutnie nieosiągalne na wrzecionie. Druga zaleta - ilość nawoju jaka wchodzi na szpulę w kołowrotku. Również nieosiągalna na moim ukochanym patyczku z przęślikiem. Jak się chce jakieś bardziej hurtowe ilości włóczki tworzyć, nie rekonstrukcyjne (to cudo pojawia się w nowożytności, w pl to w ogóle w XIXw i nie ma zmiłuj:p), to kołowrotek jest niezastąpiony. I powoli zaczynam myśleć o sprawieniu sobie jednego...


 

Ale wracając do relacji. Były kołowrotki, były wrzeciona, w kawiarni stanął nawet warsztat tkacki. Z kręcących się atrakcji była też lira korbowa w rękach Barbary Wilińskiej - odbyły się warsztaty śpiewu przez nią prowadzone. Przędłam i nuciłam i słuchałam - magia. Tak spędzać długie zimowe wieczory to ja rozumiem...
Odbyła się również pogadanka o dawnych metodach przędzenia. I tak, w przyjemnej atmosferze minął czas aż do popołudnia, gdy ruszyłam eksplorować poznańskie Muzeum Archeologiczne - ale to już temat osobny.

Miłość własna nie ucierpiała -sama sobie rzecz jasna zdjęc nie strzelałam, ale znalazłam się w jednej relacji. Jeszcze z wrzecionem:)








  
Może by tak częściej niż co roku?;)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Kivrim

Tym razem króciutko. Tak naprawdę to ja nie jestem krajkowa. Nauczyłam się te parę lat temu startując z rekonstrukcją, popełniłam kilka prostych krajek, tyle żeby mieć się czym przewiązać w pasie, standardowo, romby, strzałki, iksy... po czym odkryłam farbowanie i tabliczki poszły w kąt:P Od tamtego czasu zbierałam się i zbierałam by przysiąść i opanować trudniejsze wzory. I zbierałam się i zbierałam... Zmobilizowała Thurid, jak zwykle;D Po pierwszym spotkaniu pod hasłem "robimy te o, faliste" urodziła się taka krajeczka:

Wzór opanowany, Tesia zadowolona. Jako że to mój pierwszy w życiu kivrim, jest próbkowy - nie robiłam z swoich sprzędzionych włóczek, tylko z jakichś wykopalisk z dna szuflady - biały i brąz z rasy owiec akrylowych, zieleń - 100% wełna, ale kupna;p 
Tylko długość wyszła bez sensu, samego wzoru jest skromne 110cm. Pocięłam włóczkę na kawałki 160cm, liczyłam na jakieś 130, żeby chociaż pasek z tego był czy coś. Wniosek prosty: od uciętej włóczki zawsze odjąć pół metra w obliczeniach i nie ma że jakoś upchnę;]
A w międzyczasie Owka napisała ciekawy i przekonujący post o tym, jak to ten wzór jest mało historyczny. Warto się zapoznać. Nie mnie z tą wiedzą polemizować, jak już pisałam, jestem mało krajkowa. Tak czy siak, co się nauczyłam i utkałam, to moje, choćby dla samej przyjemności umienia:)

czwartek, 25 lipca 2013

Dziś wypowie się prządka, farbiarka i banda szewców

Domorosłych, oczywiście. Nie aspirujemy do miana fachowców, mimo to, frajda z samodzielnego zaopatrywania się w odzież i obuwie jest warta dziur w palcach od igieł. A że przy okazji można się sporo nauczyć, będzie parę słów o dokonaniach ostatnich dwóch miesięcy - gdy Tesia zakręcona między remontem, przeprowadzką, generalnie przewracaniem życia do góry nogami, zaniedbała nieco bloga. Dziś spróbuję to nadrobić:)

1. przędzenie.

Czynność praktykowana przeze mnie regularnie i rozmaicie. Do końca czerwca dziergałam z zapałem czesankę z Poltopsu, a to białą, a to zabarwioną. 
Klasyczny singielek, o takich powstało ileśset metrów. Na zdjęciu 15g/157m.
Generalnie wolę prząść single, dwunitkę też jednak popełniłam.
Będą z tego kolory...

Pod koniec czerwca... pod koniec czerwca była Cedynia, gdzie włóczkę się przędło, gręplowało, tłukło, gdzie latała ona w powietrzu, w naczyniach, była dosłownie wszędzie i w każdej odmianie. Mam na myśli że raj x)

Toteż wpadła mi w ręce wrzosóweczka, była owca pomorska, było przędzenie wełny wyczesanej, wygręplowanej, z chmurki i na czas. To i owo na zdjęciu:
Od lewej: podfarbowana brzozą biała czesanka maszynowa, owca bodaj pomorska preparowana (własno^^)ręcznie, wrzosówka gręplowana maszynowo (dzięki DeeDee:*), wrzosówka wyczesana ręcznie. Czy czułam różnicę przędąc? Szczerze mówiąc nie, szło tak samo gładko i przyjemnie przy każdej. Różnica "tylko" w czasie potrzebnym na przygotowanie wełny.
Z innych nowości na wrzecionie: sięgnęłam po len. Było miło i przyjemnie, niteczka wychodziła miękka a zarazem równie wytrzymała co dratwa, robi się to faktycznie inaczej niż wełnę. Ale jakoś mimo że szło gładko, zrobiłam tylko trochę, po czym odłożyłam... na później. Czeka na wenę;)
Kolejna nowość pojawiła się w połowie lipca: przyjaciółka wróciła z praktyk w Biskupinie i przywiozła skarby prosto z owcy. W rezerwacie archeologicznym znanym na cały kraj trzymane jest stadko... a jakże, wrzosówek. Co w nich najwspanialsze, to różnorodność! 
Szare białe i pstrokate. I kremowe i łaciate. Trafiła się i rasowa czarna owca:) 
Tutaj różnica/ciekawostka: w Biskupinie nie bawią się w pieczołowite przygotowywanie wełny do przędzenia. Jedno pranie i heja na wrzeciono, bez specjalnego skubania czy czesania. Ok, to spróbuję i ja. 
Dawało radę. Pachniało nieco inaczej, zostawiało więcej śladu na dłoniach i szło nieco wolniej, ale szło. Mimo to, gdy po powrocie od Thurid do domu na warsztat poszedł Poltops... sorry, runo nie przygotowane a przygotowane, to jest niebo a ziemia. Mam wrażenie jakby to, co teraz mam na wrzecionie...
...przędło się samo. Tempo wychodzi nieco powyżej metra na minutę i takie mnie zadowala. Dobrze zrobiona czesanka to podstawa.

Wnioski z wszystkiego powyżej: Wełnę jak najbardziej przyrządzać. Prać, skubać i czesać. Dobrze przygotowana ręcznie niczym nie ustępuje fabrycznej, a zrobienie tego etapu po łebkach da później popalić. Pora w końcu zaopatrzyć się w czesaki:)

2. farbowanie

Ostatnio ciuchy. Parę słów należy się sukni wierzchniej którą ufarbowałam marzanną. Będzie przy okazji o wpływie masy surowca na zabarwienie.

Nie był to pierwszy raz z tym barwnikiem przezacnym. Do gara trafiła najpierw marzanna w lnianym woreczku, po niej kreda, po niej ałun. I wszystko szło jak należy i farbowało się pięknie.
Woreczek już w trakcie przybrał cieszący kolor (i go utrzymał po wyschnięciu!). Gdy wywar był gotów, trafiła do niego kiecka, wrzuciłam też próbki sprzędzionej przez siebie wełny, z czystej ciekawości. Gar około... 10l? Sukni jakieś pół kilo. 
Wywar w dechę, kolory na kawałkach wełny też cieszą. Wszystko zgodnie z planem.
A kiecka, po wyjęciu, wypłukaniu i wysuszeniu? Otóż kiecka zdecydowała że czerwoną ni odrobiny nie będzie:P
Nie no, kolor jest. Jest kolor. Myślę że jest mnóstwo nazw na ten kolor. Oranż? Soczysta pomarańcza? A może Brzask Bitewnego Słońca? Albo na przykład Idź Być Rudym Gdzie Indziej?
Żeby nie było, bardzo lubię swoją kieckę:) Ręcznie szyta, naturalnie farbowana, 100% wełna i tak dalej. Ale czerwona to ona nie jest:D
Duże znaczenie miał garnek, za mały jak na gabaryty stroju. Nijak było to przemieszać, barwnik nie jest dokładnie rozprowadzony. Recepta na to prosta: wyczarować skądś większy gar (50l czy coś) i tyle... Ile będzie zabawy z obsługą takiego, to już insza inszość;]

Inny wniosek jest bardzo istotny: farbowanie małych próbek mówi tylko, jaki efekt wyjdzie na małej próbce. Bardzo łatwo przychodzą ładne, wysycone kolorki na małych ilościach wełny, typu powiedzmy poniżej 50g, jednak gdy do gara ma trafić coś większego, sytuacja diametralnie się zmienia i potrzeba znacznie więcej umiejętności (i gara:D) by osiągnąć identyczny efekt co na ścinkach i minimotkach.

Chyba odpuszczę sobie robienie małych próbek, choćby na pokaz, gdy widzę już jak bardzo są niemiarodajne. A to oznacza... Duuużo Przędzenia:D

2.2 jeszcze więcej farbowania

Po sukience wełnianej, wierzchniej i wczesnej przyszedł czas na lnianą, spodnią i późną. Zdarza mi się bywać na późnych imprezach, pora więc zaopatrzyć się w cotte simple. Tkanina, cienki len (w końcu spodnia) kupiona w czasach słodkiej niewiedzy spoczywała sobie w szafie. Wyjęta już w czasach jako takiej wiedzy... poraziła swą bielą, fabryczną, chemiczną i prześwitującą. Bardzo prześwitującą. Chcę mieć spodnią, nie bieliznę, czyli widoczną w ostatecznym stroju i stanowiącą komplet z wierzchnią. Czyli farbujemy.
Decyzję o kolorze podjęłam, myśląc o postaci jaką chcę odtwarzać. A marzy mi się ktoś z gminu. Strój prosty, stonowany, coś co nie będzie jarzyć się z daleka jak większość kreacji grunwaldzkich. Strój roboczy. Farbować takie coś marzanną? Jeszcze w dodatku jak jest lniane? Nieeee...
Skoro kolor ma być skromny, a barwnik dostępny w późnym średniowieczu... to może stara dobra Allium Cepa? A raczej, jej łupiny?;)

Na tym stanęło:) Farbowałam wstępnie wycięty wykrój - dzięki temu mogłam działać na dwa garnki (50l wciąż w planach:D). Zero dodatków, miał wyjść beż a nie jakaś żółć. Tym razem wszystko poszło gładko, bez niespodzianek i idealnie równomiernie. Wykrój na chłopską cotte simple:

Tadam. Owo półkole obok to chusta, uszyta z tego samego materiału. Na chustę to on jak znalazł;]
Wierzchnia będzie wełniana, farbowana orzechem, albo korą dębową a najlepiej... wcale:p. Ale o tym wkrótce.

3. Pomorzanie robią butki

Opuszczając długą i momentami zabawną historię o tym jak się w Gdańsku zaczęła faza na posiadanie chodaków (słowo kluczowe: Biłgoraj:3) - Thurid BUG przekopawszy, znalazła publikację o butkach. A w niej znaleziska. Pomorskie znaleziska. (H.Wiklak - "Ze studiów nad wczesnośredniowiecznym obuwiem pomorskim") A wśród nich i takie z jednego kawałka. Chodaki na Pomorzu! Radość i Rekonstrukcja.
Chodaki 1.1 (autor i właściciel:Bogusz) były niekształtne i nie do noszenia. 
Chodaki 1.2 (autor i właściciel:Tesia) powtórzyły klęskę. Chcieliśmy jeden kawałek skóry wycinać i zszywać i z przodu i z tyłu i za nic to nie chciało przyjąć kształtu. Jakiegokolwiek. 

Thurid, chcąca stworzyć sobie ładne butki, widząc nasze smętne poczynania, machnęła ręką na znaleziony wykrój i sięgnęła po klasyk - butki gdańskie z szwem po bokach, znane w reko wzdłuż i wszerz. Wzięła i uszyła. Wyszły zgrabne i wygodne. Kapelusze z głów, zwłaszcza jak na pierwszy szewski raz:)
Niedługo po tym Bogusz podjął się próby stworzenia chodaków 2.0. Tym razem zszywane tylko z przodu, z tyłu wycięte w kształt półkola. Wyciąć, namoczyć, zszyć przód, zrobić nacięcia, przewlec przez nie sznurek... zaimpregnować. Butki w dwie godziny.
Buty robione według znalezisk pomorskich. Źródło, rekonstrukcja, sposób jej noszenia - na onucach.

Swoje chodaki 2.0 stworzyłam (okej, Bogusz poprzebijał:P Nie znoszę tej części xP) pod górą Czcibora, pierwszego dnia imprezy;) Zajęły kilka godzin nieśpiesznej pracy. 
Idzie to tak:
1. Postawić stopę na skórze (3-4mm grubości) i odrysować jej kształt.
2. Doliczając po kilka cm z każdej strony (z przodu najmniej) narysować półowal, wyciąć.
Tak to wygląda:
3. Moczenie skóry, do dwóch godzin starczy.
4. Namoczoną skórę przebić w miejscu szycia (czerwona linia przerywana).
5. Szycie:P
6. Naciąć podłużne dziurki na sznurek/rzemień. Nie za gęsto.
7. Przewlec rzemień, łazić w mokrym obuwiu (polecam i pozdrawiam), póty nie wyschnie i dopasuje się do stopy.

A dopasowuje się aż miło:) Wygodna to rzecz. Łażenie oczywiście w onucach, choć gdy już się dopasowały to i na bosą stopę dają radę.
 
Montować sznurowanie najwygodniej już na stopie;) Proste obuwie ma swój urok. 

3 notki w notce. Uff.
Pozdrawiam wszystkich którzy dotarli aż do tego miejsca:)

poniedziałek, 27 maja 2013

Cebula po długiej przerwie

W sobotę Ulfhoednar, czyli drużyna z grodu sopockiego robiła na owym grodzie kameralną imprezę, której motywem przewodnim były rzemiosła. Z tej okazji miałam tam swój kramik barwierski:) Aby urozmaicić nieco program i nie tylko pomachać ludziom przed oczami fragmentem dotychczasowych dokonań, spakowałam parę barwników, nieco surowej wełny, odczynniki i heja! Idziemy farbować pod chmurką:)

Warunki spartańskie, drobne niedociągnięcia i weź-tu-kombinuj organizatorskie+deszcz. Ale co to dla nas;) Zdałam sobie sprawę że w palecie mojej jakoś nie gości żółty i zdecydowałam się po blisko rocznej przerwie (nie licząc jaj) sięgnąć po... łupiny cebuli. Tak wiem, na wczesne niehistoryczne. Ale mimo to, to tak wdzięczny, efektowny i łatwy w obsłudze barwnik, że z zaznaczeniem, że zdaję sobie sprawę że Słowianom cebuli niet, przyjemnie po nią czasem sięgnąć.
Szkoda tylko że przez deszcz nie dopilnowałam by mieć zdjęcia z samego farbowania:<

Radość i zabawa^^ Ten kawałek wyjmiemy szybciej, ten motek niech leży w kociołku długo, teraz dodać nieco ałunu...
Jeszcze jedna próbka, co wyszła zielono-żółta. 

I na dokładkę, zrobione przy okazji, foto części innych dokonań:) To jest to co lubię^^

Odświeżyłam też layout bloga. Jakiś taki duszny był poprzedni. Porobiłam etykiety, linki... Może chęć ulepszania blogosfery to jakieś odzwierciedlenie tego co dzieje się w realnej sferze? W życiu osobistym szykują mi się wielkie zmiany. Na lepsze:)

piątek, 24 maja 2013

Farbowanie listkami brzozy

Naskubane jakoś zaraz po majówce. Farbowane świeżymi liścmi.


Przeze mnie sprzędzony singiel:)


Farbowałam tak próbki tkanin (lnu i wełny), jak i włóczkę (zarówno własnoręcznie sprzędzioną jak i kupną), a także czesankę.



Wrzuciłam zabejcowaną włóczkę, część ufarbowałam bez jakiejkolwiek bejcy, później zastosowałam jeszcze kąpiel rozwijaną.
Wszystko na jednym wywarze, wydajność jego była wspaniała - po trzeciej kąpieli wciąż dawał żywe, ładne wybarwienie.


 Czesanki. Zabejcowana i niezabejcowana. Zdjęcie troszkę zbyt żółte.


Włóczki. Tu z kolei jakby odrobinę za mało żółte w stosunku do rzeczywistości;d


 Próbki tkanin od góry: len bez bejcy; len w kąpieli rozwijanej z ałunem; pod spodem len workowy bez bejcy. Niżej wełna z kąpieli rozwijanej, pod nią próbka niebejcowana. Różnica spora.


Wszystko razem, od najdelikatniejszych efektów (niebejcowany len w pierwszej kąpieli) po najżywsze (zabejcowana wcześniej włóczka w drugiej kąpieli). Jeden wywar a tyle różnych odcieni.

Tesiowym zwyczajem, zamiast zrobić powiedzmy 300g jednego rodzaju włóczki w jednym kolorze, narobiłam wszystkiego po trochu:D

I jestem zadowolona z efektów. Piękne zielenie-żółcie daje brzoza, spektrum ich zacne, pewnie można by wyciągnąć z niej jeszcze więcej, bawiąc się różnymi odczynnikami.
Zasuszyłam już sporą ilość listków (dziękuję dziewczynom z zespołu które mi je znoszą zewsząd^^), więc festiwal Farbowanie Brzozą 2013 rozpoczęty:)

sobota, 27 kwietnia 2013

Blogowanie jest cienszkie

Cisza znaczy nic nie robię? Za dużo robię. Nie starcza czasu na opisywanie. 
Właśnie w garze pyrka sobie marzanna. Będzie ruda słowiańska kiecka wierzchnia:)
Pierwszy raz dodałam kredę, zobaczymy jakie będą efekty.
Od ostatniej notki także: skończyłam szyć kaptur.  I spodnie lubemu. I szyję zamówieniową torbę pielgrzymkę. Wszystko rzecz jasna ręcznie.
Przeżyłam swoje pierwsze próby szewskie (Rozumiem już skąd "kląć jak szewc". Tak bardzo rozumiem. Przebijanie się przez tę... eeech.) 
Powstało ileś metrów singla i kolejny dubelek. 
Powstał nawet haft, mój drugi w życiu:D 
Trenujemy z zespołem do pokazów majowych. 
Uprałam kilo brudnej i pełnej moli wełny. To była przygoda i niezapomniane wrażenia dla 3 osób. (Sarna, Thurid, dziękuję wam za pomoc przy skubaniu draństwa!)
Przyszły nowe materiały, twierdzą że będą tuniką i cotehardie. 
Mam fazę na... onuce. Za kilka godzin jadę w góry i tak, zamierzam pomykać po Sudetach w trekach i onuckach:D Genialny w swej prostocie wynalazek.
Tyle przychodzi mi do głowy w jednym momencie x)
Przez następny tydzień tych zaległych notek nie przerobię, bo góry. Natychmiast po powrocie przepakować plecak i jadę na Wenecję... Jak co roku o tej porze, tradycyjne już niemal otwarcie sezonu rekonstrukcyjnego:)

A żeby i ilustracje były (rękodzieło doczeka się swoich w swoich notkach, obiecujęęęę:D) - tyle spodziewam się po nadchodzącym tygodniu!^^



piątek, 19 kwietnia 2013

2ply-dwunitka-double

Moja druga w ogóle i pierwsza na którą patrzę z przyjemnością, dwunitka. Spłodzona dziś rano:)

Skromne 55 metrów. Powiem szczerze, że przy większych ilościach włóczki nawiniętych na wrzeciono przędzenie zaczyna być po prostu upierdliwe - włóczka się zsuwa, lata, wrzeciono robi się coraz cięższe. Zastanawia mnie, jak sobie z tym radzą doświadczone prządki?

Coraz lepiej panuję nad skrętem. Od samego początku mam niesamowite skłonności do przekrętów:P Pierwsze nitki mogę trzymać tylko w kłębkach, bo mi wariują xP (Ale mimo to jak już sprawdziłam, szycie tym daje radę:) jednak lepiej mieć przekręt niż niedoskręt.)

Z okazji luźnego zwitka sierściuchy niepocieszone. Z polowań na te moje kłębki (tylko na te, konesery jedne. Na akryl nawet nie spojrzą.) zrobiły już dyscyplinę sportową, a tu płasko:p
Jedna Kiciava jakoś się w tym odnalazła. Nie turla się?:< To można się na tym Uwalić!

Co się stanie jak nie upiorę?:P

wtorek, 16 kwietnia 2013

Mały spacer historyczny

Powitanie wiosny;>
Wiosnę i pierwszy ciepły weekend uczciliśmy małym spacerem:) Z grodu sopockiego do Oliwy. 
Co można opowiedzieć o łażeniu?:d

Przychodzą mi na myśl sarenki spotkane po drodze, zwłaszcza ta spotkana bardzo blisko i czmychająca nieśpiesznie, tak że jeszcze długo można było podziwiać uroczy biały zadek:)
Albo brzoza przy której zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę. Teraz, zanim pojawią się pierwsze liście, jest idealna pora na sok z brzozy. Zrobiliśmy malutkie nacięcie i "nakapaliśmy"  do kubka nieco na spróbowanie. To-jest-pyszne. Świeże i "zielone" w smaku.
Ciuchy historyczne idealnie zdają egzamin, bo oddychają. Jedyna ich wada to ciężar. Dla rekonstruktorów powyższe to oczywistość, dla wszystkich pozostałych - pamiętacie jakie wrażenie daje ciepły ciuch z naturalnego materiału? Ja wcześniej nie pamiętałam. Jak swetry to akrylowe, jak płaszcze to poliester:P Od jutra łażę na uczelnię w takim kocyku:)
(a propos kocyka - wyroby z wełny jodełkowej cierpliwie czekają na swoje notki:p)

Jedno z czego kompletnie nie jestem zadowolona, to zdjęcia. Obszerna galeria po następnej wyprawie, bo na pewno będzie takowa:)

wtorek, 9 kwietnia 2013

Farbowanie czerwoną kapustą

Skoro kapustą można się bawić na jajkach, to czemu by nie spróbować na tkaninach? Pomyślała Tesia, po czym spróbowała. Wykorzystała ten sam wywar w którym wcześniej pływały pisanki. Było tego ledwie litr, może półtora, więc nawrzucała małych próbek (kilka różnych wełenek i len). Ot eksperyment.

Po płukaniu jedna szczególnie robi wrażenie. Niebarwiony, nie moczony wcześniej, niczym nie zabejcowany(!) len.


 
...stał się niebieski:)
Według wszystkich mądrych książek które czytałam, i ludzi których słuchałam, jedynym liczącym się barwnikiem niebieskim na przestrzeni dziejów było indygo. A to azjatyckie, a to (w średniowieczu) pozyskiwane z urzetu, a to znów amerykańskie. Ale zawsze tylko indygotyn, barwnik drogi, uciążliwy w pozyskiwaniu, trudny.
A tu kapusta jakby nigdy nic daje sobie błękit, i to na lnie, znanym z tego, że barwienia nie lubi. 
Co do trwałości - oczywiście poznęcam się jeszcze nad tą próbką:) Na słońce się ją wystawi, wypierze raz i drugi, zobaczymy ile antocyjany kapuściane wytrzymają. Pierwszy tydzień leżenia przy oknie kawałek znosi póki co jakby nigdy nic;d 
Ale nawet jeśli koszula tak ufarbowana miałaby wytrzymać rok, to już jest coś, źródło błękitu, dla chłopa którego na indygo nie było stać. Technologia pozyskiwania też banalna.
Występowanie kapusty w średniowiecznej Europie jest udokumentowane wzdłuż i wszerz. Wstępne poszukiwania śladów stricte kapusty czerwonej na razie nie wykazały niczego konkretnego. Ani tak, ani nie. Będę szukać dalej:) 

Pozostałe próbki (wszystkie wełniane) - mniej spektakularnie, chociaż też ciekawe:)


Po lewej wełna wcześniej zabejcowana w ałunie, po prawej surowa.


A tu dodana jeszcze próbka tkaniny wełnianej, niebejcowanej. Co ciekawe, początkowo niebejcowana tkanina i włóczka miały bardzo podobny odcień, z czasem włoczka zaczęła... żółknąć, skłania się ku zieleni.


Na koniec cały komplet. Od lewej: włóczka niebejcowana, włóczka bejcowana ałunem, len niebejcowany, tkanina wełniana niebejcowana.

Jeden gar, a każda próbka w innym kolorze.
Czas pokaże jak z trwałością wybarwienia, niemniej capitata f.rubra ma, jak widać, sporo możliwości:)

niedziela, 31 marca 2013

jajka jajka jajka

Wielkanoc, czyli hurra, okazja by pobawić się naturalnymi barwnikami:)

Chociaż w tym roku nie cisnęło mnie jakoś szczególnie na obchodzenie świąt i zrobiłam wersję minimum - barwienie jajek cebulą, kurkumą, i czerwoną kapustą. W zeszłym roku tej ostatniej nie udało mi się kupić, więc mimo wszystko w tym jakieś nowości były.

Zabrałam się za tworzenie oczywiście po nocy:D najpierw cebula, podczas gdy kapusta sobie cicho pyrkała, a wywar z niej przybierał piękną, granatowo-fioletową barwę. Gotowałam jajka w cebulowej kąpieli, wyciągałam w różnych odstępach czasu... i jakież było rozczarowanie moje gdy wszystkie ukazywały identyczną, kupopodobną barwę>< Chwilę później pierwsze wyciągnięte z moczenia z kapuście i kurkumie jajka wyszły blado i smutno, więc ogólnie było morale na zero, poczucie porażki i takie tam. Rozważałam wzięcie udziału w konkursie na najbrzydsze jajko, może tam chociaż osiągnę sukces:P (serio jest coś takiego - http://uglyeastereggcontest.com/ -polecam!:D) Mimo wszystko wrzucam zdjęcie zrobione wtedy po nocy, z lampą błyskową. Dokumentacja procesu;p

Drużyna kupojajek to oczywiście cebula. Zielonkawe to chyba combo kurkumy i kapusty. Czerwonawe - jajko tylko moczone, a nie gotowane w cebuli. Jedna kurkuma trzyma fason i jajko z niej wyjęte faktycznie ma kolor żółty:D

Zostawiłam jeszcze kilka na moczenie się w wszystkich barwnikach i padłam spać.

A rano - Niespodzianka! Ale jaja! Kolory! Jajka pozostawione w kapuście przybrały barwę granatu. Te z kurkumy ciepły, mocny żółty. Te moczone w cebuli - widzę czerwień! I ostatecznie miałam oczekiwane kolorki. I lepsze światło do zdjęć i wyższe morale i w ogóle świat był piękniejszy:D


Jeszcze kwestia nieudanego farbowania w cebuli - w zeszłym roku robiłam je jakoś inaczej i gdy próbowałam te wyjęte z cebuli drapać, barwnik schodził paskudnie nierówno. A nuż widelec teraz coś się zmieniło...?

I faktycznie się zmieno:)) Jajka gotowane w cebuli istnie po to, by robić z nich kraszanki:)

Skrobane półprzytomnie przed zaśnięciem, za pomocą jakże profesjonalne sprzętu jakim nożyk do papieru jest - oto mój koślawy debiut kraszankowy:d Może kiedyś się wprawię, niemniej skoro ja mogę, każdy może też;)

Tak więc ostatecznie na stole wylądowało coś takiego



 
 A tu znalezione jeszcze i dodane jajko mieszanka, cebula+kapusta. Porysowane nieco, "nazarok" pokombinować nad osiągnięciem gładkości doskonałej. Chociaż w sumie te niedoskonałości mi się podobają:)


Ogólna metoda do każdego koloru: 
1.) Gotujemy jajka. 
2.1) Robimy wywar z czerwonej kapusty/łupin cebuli - mnw. tyle surowca, by dał się zalać 1-2l wody. Mi wyszło około kg liści kapusty i podobna objętościowo ilość cebulowych łusek. Czas gotowania - kapusta do pół godziny, cebuli zalanej już ciepłą wodą starczyło 15 min. Po ugotowaniu wywar odsączyć.
2.2) Kurkuma - nie trzeba jej gotować. 3-4 łyżki przyprawy zalewamy wrzątkiem. (Ja dałam litr)
3.) Dodajemy do wiedźmich wywarów sól i ocet. (Nie szaleć z octem, 3-4 łyżki i starczy. Sól podobnie.)
4.) Moczymy jaja. Zależnie od czasu moczenia wyjdzie nasycenie koloru.

Metoda na kraszanki:
1.) łupiny cebuli zalewamy litrem-dwoma wody (może być już ciepła), gotujemy (z 15 min), po ugotowaniu odcedzamy łupiny.
2.) Dodajemy trochę (ze 2 łyżki) octu i tyleż soli...
3.) Wkładamy do wywaru surowe jajka. Gotujemy je ok 15 min, kilka minut w tę czy w tamtą nie robi tu różnicy.
4.) Po wystudzeniu dostajemy jajka w kolorze matowego brązu. Wówczas narzędzie skrobiące w dłoń, a dalej już wodze fantazji;)

Wnioski z całej zabawy:    
-aby uzyskać czerwony, jajka w wywarze z cebuli należy tylko moczyć. Do godziny by uzyskać bladą, jasną czerwień, dłużej dla kolorów nasyconych.
-jajka ugotowane w wywarze z cebuli do innych farbowań nie będą pasować. Za to jak ktoś chce kraszanki - ideał.
-kurkumie do uzyskania żółtego naprawdę wystarczy godzinka;p Im dłużej tym bardziej pomarańczowo.
-a kapuście dla niebieskiego nie trzeba całej nocy, wyjdą granaty;) Do tego po całej nocy może złazić wierzchnia warstwa skorupki (ach ten ocet, jak mniemam).
-barwniki mieszają się kiepsko, niemniej z połączenia kurkumy i kapusty wyjdzie oliwkowy, zaś jeśli ugotowane w cebuli wrzuci się do kapusty na noc - można liczyć na jajko... czarne:)
 -I jeszcze - używałam zwykłych jajek w kolorze jajka, raczej ciemnych. Możliwe że korzystając z takich jaśniutkich można liczyć na jeszcze żywsze efekty.

Naturalne farbowanie>chemiczne barwniki. Kolory są ładniejsze, pasują jajkom naturalne odcienie, zamiast jaskrawych, sztucznych. Śmierdzi to mniej, chemii mniej. Pracy trochę więcej, jednak moim zdaniem warto:)
To jeszcze do wykminienia "nazarok" został porządny, soczysty zielony. Idę cieszyć się innymi aspektami świąt - siostra zrobiła fantastyczny sernik:)

poniedziałek, 18 marca 2013

Historia jednej wełenki

Nabyłam ją gdzieś w wakacje, na hurra, chociaż nie miałam wobec niej żadnych planów. Cena jak za 100% wełnę (zaraz po zakupie zapalniczka w dłoń:D) była "brać! natychmiast!". A żadnych zakupów się nie robi z taką pewnością jak tych kompletnie, cudownie zbytecznych, więc sprawiłam ją sobie od razu:p
3,5mb szczęścia przez zimę służyło jako znakomity kocyk:) W końcu jednak usiadłam i wymyśliłam, co z czegoś tak grubiutkiego można by stworzyć i od jakichś dwóch tygodni w każdej wolnej chwili działam. O czym sobie spokojnie będę pisać w kolejnych postach - 3,5mb starczyło na 3 różne wdzianka i jeszcze na torbę zostało.

Splot skośny łamany, czyli klasyczna jodełka. Przyjemnie historyczna:) Z kolei szerokość materiału (mówili że 140cm, przyjechało 160cm, więc wypas) - fajna, acz niehistoryczna już wcale. Ale o tym, i co z tym, następnym już razem.

piątek, 15 marca 2013

Przędzenie, czyli achievement unlocked:)

Zabierałam się dłuuuugo. Już nawet miałam kupioną gdzieś, kiedyś czesankę (a nawet i kilo runa, które wciąż czeka na upranie:D), ale grzebałam się z kupieniem/zrobieniem wrzeciona. Aż dwa dni temu w drzwiach stanął luby i w ramach powitania wyciągnął z kieszeni wymiętą kopertę bąbelkową.
A w niej cudnej urody wrzecionko od Apaczomira!^^

Powód dla którego siedzę tu przy kompie, zamiast z wrzecionem w łapkach? Skończyła mi się czesanka:D

Sprzędłam na razie tylko tę malutką porcyjkę jaką miałam, chyba około 30g. Zajęcie jest przyjemne, i chociaż powtarzalne i w teorii proste, wymaga nauczenia się i sporo wprawy. Drugiego dnia przysiadania się do wrzeciona na godzinkę-dwie zaczęłam trybić. Radość gdy widzi się równą (przynajmniej partiami:D) i cienką nitkę, niesamowita^^




W tle włóczka kupna, dla porównania grubości;p Rozważam skręcenie swojej w dwunitkę. Albo pójdzie na szycie, albo okaże się że jednak jest jakaś nie taka, rozkręca się i na pamiątkę zostanie:D

Teraz już tylko czekam na zamówiony zapas czesanki:)

środa, 20 lutego 2013

Powitanie

No czas najwyższy!

Leci mi trzeci rok, jak zajmuję się rekonstrukcją historyczną. Ja wiem, to nie aż taki hiper staż, jednak chyba wystarczający, by mieć już czym się dzielić;) Zwłaszcza biorąc pod uwagę że to, co uwielbiam w niej najbardziej, to wszelkie rękodzieło. To, że wszystko wykonuje się ręcznie, nauka zapomnianych rzemiosł, narzędzia, które mało kto dziś umie nazwać, a co dopiero ich użyć.

Pierwszą pasją w ramach reko, która pochłonęła mnie bez reszty, jest farbowanie^^ Kolory, metody, własne próby, wszystko na temat! O tym pewnie będzie najwięcej, bo trzyma już długo i co lepsze, nieprzerwanie:)
O pozostałych, krajkowaniu, czy szyciu, czy pichceniu nawet, czy tych do których się zbieram (prząąąść, ja chcę. i lepić gary:D), też pewnie się znajdzie coś.

A że nie samym (od)twórstwem świat stoi, możliwe że z innych aspektów Tesi życia też coś wpadnie:) Od lat fotografuję, pasją na równi z rekonstrukcją jest taniec, irlandzki i dawny, ostatnio zaczęła wciągać turystyka piesza.

Zobaczymy co z tego zaowocuje na blogu:)